piątek, 23 września 2016

Księga I - Rozdział 4 „Ja nie byłem w stanie”

Jocelyn

Słyszałam wszystko doskonale, tylko nie mogłam zareagować, powiedzieć ani się ruszyć. Takie były skutki owego płynu, którego wypiłam poprzedniego dnia.

Ludzie Valentine'a przynieśli mnie prawdopodobnie do jego tymczasowej kryjówki, a on sam jeszcze nie pojawił się przy mnie.

Moje myśli nadal krążyły wokół Clary.
Nie mogłam wyobrazić sobie tego, co ona teraz przeżywa. Mimo że wyznałam jej prawdę, jestem pewna, że ona na pewno do końca mi nie uwierzyła.
Modliłam się w duchu, bo w gruncie rzeczy nie mogłam inaczej, żeby była bezpieczna.

Nie miałam pewności, że jest teraz z Simonem, mimo iż przyjaźnili się niemal od pieluszki. Zapewne wieść o moim porwaniu rozniosła się bardzo szybko, dlatego nie wykluczałam opcji, że wysłali kogoś z Instytutu w celu sprowadzenia jej tam.
Nie chciałam tego. Zawsze starałam się chronić ją przed tym niebezpiecznym światem, ale teraz nie mogłam nic zrobić.

Instytut równał się z poznaniem prawdy wszystkim, co dotyczyło Nocnych Łowców. Nie mogłam nic z tym zrobić, a fakty są takie, że Clary nie wiedziała jeszcze wszystkiego.
Ode mnie już się nie dowie, a Instytut prowadzą Maryse i Robert Lightwoodowie, którzy tak jak ja przed lata należeli do kręgu. Hodge także.
Cała prawda o Clary buzowała we mnie, tworząc nieprzyjemne uczucie, którego nie mogłam, chociażby trochę zminimalizować.

Przypomniało mi się wizyty w domu Magnusa, dzięki którym pozbawiałam Clarissy wzroku.
Nigdy tego nie żałowałam i nie będę, ponieważ ten świat, z każdym dniem stawał się coraz niebezpieczniejszy, a ja nie miałam innego wyjścia jak chronić Clary.
Ona była jeszcze taka młoda, nie mogła przejmować się problemami Nocnych Łowców oraz Clave, które stawało się coraz bardziej zaborcze w stosunku do Podziemnych.
Clarissa jako córka Valentine'a byłaby podejrzana o działanie przeciwko nich na ich niekorzyść. Wolałam, żyć z dala od Idrisu i rozpocząć normalne życie zwykłej Przyziemnej, którą nigdy nie byłam.
Wszystko się zmieniło, a ja muszę tutaj leżeć nie mogąc jakkolwiek zareagować na to, że moja córka pewnie też się zmienia.

Jednak.
Przysięgam na Anioła, że on, ani jego ludzie nie dowiedzą się gdzie, jest jeden z Darów Anioła, który ukryłam zaraz po tym, jak uciekłam od Valentine'a.

Kielich Anioła nie może trafić w jego oślizgłe ręce i na pewno tak nie będzie, ponieważ tylko ja wiem, gdzie jest.

- Jocelyn... Jocelyn... - do moich uszu zaczęły docierać szepty, które po chwili zaczęły stawać się coraz wyraźniejsze. Tak jakby ktoś zbliżał się do mnie.

- Jocelyn, czemu?

Valentine.

Zorientowałam się, że siada obok mnie i łapie za dłoń.
Nie wiem nawet jak bardzo bym chciała ją odtrącić to nie miałam jak.

Brzydziłam się jego dotyku.

- Czemu uciekłaś, pozbawiając mnie cząstki siebie? - gdybym go nie znała, pomyślałabym, że to szczere, ale jednak te kilka lat spędzonych przy jego boku nauczyło mnie, że uczucia i emocje w jego przypadku są złudne.

- Nasza córka Clarissa jest taka podobna do ciebie. Jest cudowna. Ona to owoc naszej miłości.

On nie miał prawa tak mówić o Clarissie.
Nie zna jej na tyle. Jedno spotkanie nie pozwala mu wysuwać takich wniosków o mojej córce.

Jakiej miłości? Która ciągle kłamała i manipulowała? Która pozwoliła, aby mój syn został potworem bez uczuć? Przez ciebie!
To nie jest miłość.
Nie taka, jaką chciałabym przeżyć.

- Możemy jeszcze być szczęśliwi. Ty, ja i nasze dzieci - wyszeptał, a ja, gdybym mogła, przywaliłabym mu z całej siły.

Mówił wszystko z takim spokojem.

- Joce-e... - przerwał, ponieważ drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem.

- Ojcze, przybył.

Nagle wszystko jakby się zatrzymało, a ja nie byłam w stanie usłyszeć ostatnich przed wyjściem słów Valentine'a.
Nie żałowałam.

To był Jonathan.
Mój syn. Mój syn.
Jego głos był zupełnie normalny, ale jakby wypruty z jakichkolwiek emocji.
Mimo że pamiętałam go za czasów, gdy dopiero się urodził nie wiem jakim cudem poznałam jego głos.
Jego głos.
Mojego syna.

Co on z tobą zrobił, Jonathanie?

- Witaj matko, widzę cię właśnie teraz, po tych wszystkich latach, kiedy ty i Clarissa mogłyście żyć jak zwykli Przyziemni, a ja byłem skazany na całe dzieciństwo pod wodzą tego tyrana, który uczył mnie jak nie ulegać.

Słyszałam jego przyśpieszony oddech.

- Jocelyn nikt ci nie wpoił tego, że to nie krew, decyduje o tym, jacy jesteśmy, a my sami? Mimo że tego nie widzisz moje oczy nadal, są czarne, jak otchłań, która pochłonęła całe moje szczęście, którego nawet nie zdąrzyłem doświadczyć. Tego się tak brzydziłaś? Tego, co zrobił ze mną ojciec?

Cisza.
Jakby oczekiwał odpowiedzi, ale chyba uświadomił sobie, że nie mam jak odpowiedzieć.

- Jestem pewien, że słyszysz, każde moje słowo i mam nadzieje, że zabolą cię one tak bardzo, jak skatowanie,  kiedy miałem zaledwie jedenaście lat.

Miałam ochotę się rozpłakać.

- Wiedz po prostu, że cały eksperyment Valentine'a, mimo że się udał nie zmienił mnie. Bo to ja zdecydowałem, jaki chcę być i kiedy to zrobiłem nieświadomie ci, wybaczyłem.

Potem słyszałam tylko dźwięk zamykanych drzwi.

Mimo że tego nie czułam, zorientowałam się, że moje serce bije bardzo w szybkim tempie i nie jest w stanie, choć o sekundę zwolnić jego rytmu. Podobnie miałam z umysłem.
Mogłam sobie wmawiać, że jego słowa były tylko udawane, ale nigdy bym sama w to nie uwierzyła. Chociaż świetnym powodem było to, że wychował go Valentine.

„Jocelyn nikt ci nie wpoił tego, że to nie krew, decyduje o tym, jacy jesteśmy, a my sami?

,,Bo to ja zdecydowałem, jaki chcę być, i kiedy to zrobiłem nieświadomie ci wybaczyłem

Bolało tak bardzo, bolało.
Czemu musiałam go spisać na straty?

Wierzę, w każde jego słowo.
Wierzę w to, że nie jest taki jakby, chciałby, żeby był Valentine.
Wierzę, że to mój syn.

Popełniłam najgorszy błąd mojego życia, kiedy uciekałam z posiadłości nie, zabierając Jonathana.


Valentine

Jocelyn, wyglądała tak samo olśniewająco, jak przed laty.
Minęło szesnaście lat, a ja miałem wrażenie jakby jej widok, byłby nadal tym samym, jaki zapamiętałem.
Minimalne zarysowane kości policzkowe, średniej długości rude włosy leciutko skręcone u końca włosów wydawały się nieco krótsze od tamtego czasu.
Ciemna barwa zieleni rozlewająca się w jej oczach, których niestety niedane mi było na razie zobaczyć ponownie.

Wiedziałem jedno.
Nie zamierzam już nigdy więcej pozwolić, aby cokolwiek nas rozdzieliło.
Będziemy rodziną.
Ja, Jocelyn, Jonathan i Clarissa.
A władza jest tylko małą domieszką, która da mi jeszcze większe szczęście i spełnienie u boku mojej rodziny.


Jonathan

Poczułem ulgę po tym, jak wyznałem swojej matce, co tak naprawdę czułem, kiedy zostałem sam z ojcem. Mogłem liczyć tylko na siebie, a o normalnym dzieciństwie nawet nie pomyślałem.

Pamiętam jak wieku jedenastu lat ojciec, wychłostał mnie po tym, jak zacząłem się stawiać, a potem przyniósł mi sokoła.

- Uczyń go posłusznym - nakazał.

Ptak przez kilka dni panicznie się mnie bał, ale pamiętam swoje zaskoczone, kiedy pierwszy raz zjadł z moich palców, a ja czułem się naj szczęśliwy, ponieważ coś mi się udało.
Zawsze przed snem wpatrywaliśmy się w siebie, a ja poczułem, że mam przyjaciela. Jednak nie mogłem z nim porozmawiać, ale kiedy opowiadałem mu co, przeżywam, czułem, że on to rozumie.

Po kilku dniach poszedłem do ojca z sokołem na ramieniu, spodziewając się pochwały.

- Ojcze, udało mi się! Tak jak chciałeś - krzyknąłem radośnie, prostując rękę na, której stał ptak.

Valentine wtedy podniósł głowę, zza książki, którą czytał i uniósł brew.
Z kieszeni wyjąłem kilka czekoladowych drażetek, które sokół bardzo polubił.
Pochylił główkę i mgnieniu oka wszystko pochłonął.
Wtedy ojciec wstał i podszedł do nas, kręcąc głową.

- Miałeś uczynić go posłusznym, a ty nauczyłeś go kochać.

Z tamtego dnia ostatnie co zapamiętałem to załzawione oczy, które przyglądały się martwemu ptakowi.

Usiadłem szybko na schodach. Chowając twarz pomiędzy kolana a dłońmi uściskawszy swoje ciemne włosy.
Kilka samotnych łez momentalnie spłynęło po mojej bladej twarzy.

„Kochać to niszczyć, a być kochanym to znaczy zostać zniszczonym”

Jego słowa powracały i powracały, rozchodząc się echem w mojej głowie, która nie była w stanie udźwignąć tego ciężaru.
Ja nie byłem w stanie.


Valentine

- Przyjacielu, no proszę. Wiedziałem, że prędzej czy później zjawisz się, aby stanąć w szeregach armii zwycięzców, która już niedługo będzie rządziła całym Idrisem, a Clave spadnie tak nisko niż mogą się spodziewać - pochyliłem się, a usta wykrzywiły się w krzywym uśmiechu.
- Ah tak... Oni w ogóle się tego nie spodziewają. Mimo że mnie szukają ich starania, spełznął na niczym. Bo to ja pragnę zemsty, a nie oni. Wydaję im się, że sprawiedliwością uda im się przekonać innych. Jednak mój drogi przyjacielu wiesz czym w dzisiejszych czasach, jest sprawiedliwość? To tylko bezużyteczne pojęcie etyczne, które przestało mieć jakikolwiek sens w moich oczach. W twoich także przestanie, a uwierz, że niedługo wszyscy to dostrzegą, to tylko kwestia czasu.

- Valentine'nie myślałem, że zacząłeś myśleć rozsądnie. Nie uważasz, że zdradzanie swojego planu osobie, która nie podjęła jeszcze decyzji, jest dosyć głupie z twojej strony?

Nie zmienił się nic, a nic.

- Poznałeś część tylko tego, co zamierzam zyskać. Nie uważam, że głupie, ja po prostu nie przestałem wierzyć w swoich dawnych przyjaciół, którzy mam nadzieję, wybiorą mądrze.

Uniósł się tak gwałtownie, że moje biurko przechyliło się w moją stronę.
Jego dłonie zacisnęły się w pięści.

- Nie wierzę, że nadal masz czelność nazywać mnie swoim przyjacielem. Po tym, co zrobiłeś - warknął, a na moją twarz wpłynął kpiarski uśmiech.

- Czyli mam rozumieć, że nie przyjmujesz mojej propozycji? Wiedz jednak, że jeśli nie to, kiedy będę na szczycie nie oszczędzę ani jednego z twojej plugawej rasy - wysyczałem jadowicie, a moje słowa stawiały go pod ścianą.

- Śmiesz nazywać nas plugawą rasą? Kogo uczyniłeś ze swojego syna? Istotę, którą należało zabić od razu po urodzeniu... Każdy przekona się prędzej czy później kim jesteś i co zrobiłeś z Jonathanen, aby tylko poczuć smak władzy - wstał i szybko ruszył w stronę drzwi. Zatrzymał się przy wyjściu, przyglądając ze wstrętem.

- Plugawy tyczy się tylko i wyłącznie ciebie - wyszedł.

Otrząsnąłem się po chwili wściekły pod nadmiarem jego słów, które były jednym wielkim stekiem bzdur.

- Pożałujesz Luke, przysięgam na Anioła, że pożałujesz.



Rozdział miał być wstawiony jutro, ale ze względu na dużą ilość nauki zrobiłam to dzisiaj. Poza tym i tak był napisany już wcześniej. Mam nadzieję, że się spodobał, ale wątpię w to, że ktoś to w ogóle czyta.
Pozdrawiam i liczę na choć jeden komentarz.

czwartek, 22 września 2016

Księga I - Rozdział 3 „Ja po prostu nie jestem jak wszyscy”

Clarissa

Uchyliłam lekko powieki, ale światło zmusiło mnie, abym ponownie je zamknęła tym samym mocno je, zaciskając. Uniosłam dłonie i potarłam nimi oczy, a już po chwili widziałam wszystko. Domyśliłam się, że pewnie zemdlałam, ale nie pozostałam w tym stanie za długo, ponieważ nadal znajdowałam się w bibliotece, leżąc na sofie. Na szczęście w pomieszczeniu nikogo nie było. Nie zniosłabym kolejnych faktów. Nadal nie mogłam pojąć, że ojciec, który nas odnalazł, który zapewniał, że chcę wszystko odbudować, okazał się kłamcą i manipulatorem.
Pojawił się w moim życiu, wywracając je do góry nogami tym samym, pozwalając, aby prawda wyszła na światło dzienne. Nie jestem pewna czy chciałabym ją znać. Chyba nadal wolałam swoje nudne szare życie.

Chciałabym zapomnieć.
Nie ważne jak. Po prostu.

Nagle podniosłam się gwałtownie, przypominając sobie o Simonie, którego zostawiłam w kawiarni.

Pośpiesznie wyjęłam telefon z tylnej kieszeni dżinsów i wybrałam numer przyjaciela. Na widok jego zdjęcia momentalnie poprawił mi się humor.

Mieliśmy wtedy trzynaście lat:

- Simon! Simon! Pamiętasz jak, kiedyś byłeś mi winny przysługę?

- Doskonale pamiętam Clary. Twoja mina mówi mi, że mam się bać - zaśmiał się.

- Nie. Po prostu chciałabym zobaczyć jak wisisz na tym trzepaku niczym nietoperz - byłam wtedy taka radosna.

- Łatwizna! - krzyknął Lewis tym samym, zgadzając się na to z ochotą.

Zanim się zorientowałam on już to, zrobił. Na dodatek wystawił język, aby dodać humoru tej całej sytuacji. Zrobiłam mu wtedy zdjęcie. Może mało istotne, jak i samo wspomnienie, ale jedno z wartościowszych.

Czemu nie mogło być tak jak wtedy?
Bez zmartwień.

„Tak wiem, przepraszam Simon. Nie patrzyłam na komórkę”
Nie krzycz Lewis, wkurzasz mnie!''
„Nie mam czasu ci wszystkiego wyjaśniać”
„Tak Simon widziałam, jak wygląda dom”
„Ze mną wszystko w porządku. Spokojnie”
„Jestem bezpieczna”
„U taty Simon”
„Tak po prostu. Proszę, daj mi chwilę oddechu. Mama zniknęła. Musimy z tatą coś wymyślić”
„Simon zadzwonię! Cześć”

Rozłączyłam się zła i rzuciłam telefonem, który po chwili roztrzaskał się o posadzkę.
Rozumiem, znamy się z Simonem odkąd, pamiętam. Martwimy się o siebie i nigdy, za żadne skarby nie pozwolilibyśmy, aby ktoś zrobił drugiemu krzywdę. Jednak teraz przegiął. Jest dla mnie jak brat, ale nie mogłam powiedzieć, gdzie naprawdę jestem, bo wtedy dostałaby gorszego szału. Nawet wiadomość, że jestem z tatą, go nie uspokoiła tylko wręcz przeciwnie jeszcze bardziej, rozwścieczyła.

A co ja mam powiedzieć?

- Twój chłopak nie jest chyba wyrozumiały - niemalże podskoczyłam, patrząc skąd dobiegł ten głos.
Koło kominka po turecku siedział Alexander.

Znowu on?

- Simon to nie mój chłopak - oznajmiłam spokojnie. Przepraszam. Najspokojniej jak potrafiłam.

- On o tym wie?

Co za gość.
Za grosz ogłady, naprawdę.

- Myślałam, że nie interesuje cię nic poza czubkiem własnego nosa. Jednak jesteś bardziej wścibski niż się, spodziewałam, Alexandrze.

- Ingerowanie w życie innych to moja specjalność ruda.

Ugh!

- Właśnie zauważyłam. Nie masz swojego więc, lubisz cudze. To wyjaśnia, dlaczego nie masz dziewczyny - zaśmiałam się złośliwie.

Alexander momentalnie poczerwieniał na twarzy.
Wyraz triumfu wpłynął za to na moją.
Trafiony, zatopiony.

- Nie masz pewności, że nie mam - wyjąkał zdenerwowany, najwyraźniej nie mając pojęcia co powiedzieć i jak wybrnąć z tej sytuacji.

- Nie mam? Ten ogromny rumieniec, który wpłynął na twoją twarz, kiedy o tym wspomniałam, mówi za siebie - znieruchomiał.

Nagle bibliotekę rozniosły ciche chichotania, które po chwili zamieniły się w głośny śmiech.

Automatycznie z Alexandrem spojrzeliśmy ku górze, gdzie stała dziewczyna i chłopak. Z początku, kiedy schodzili, zdawało mi się, że to Maryse. Jednak przyglądając się uważniej, odrzuciłam od siebie te myśl, a mój wzrok przeniósł się na chłopaka. Wysoki blondyn zmierzał na dół z ogromnym uśmiechem na twarzy. Światło padało na jego włosy, które w tym momencie mogły wydawać się niemal złote.
Długie rzęsy mogłam dostrzec niemalże z jeszcze większej odległości, a sama jego postura wzbudzała wrażenie. Nie za chudy, wysoki i do tego lekko umięśniony. Kompletne przeciwieństwo Alexandra.

- Na moje oko całkiem nieźle się dogadujecie - dodała dziewczyna, bardzo podobna do Maryse. Długie czarne włosy opadały kaskadą na jej plecy, a to, że była wysoka wzbudzało lekki lęk.

Wydaje się taka mroczna.

- Sarkazm to ostatnia deska ratunku dla osoby o upośledzonej wyobraźni.

Na moje słowa dziewczyna zachichotała.

- Trudno się z tym nie zgodzić - na dźwięk głosu chłopaka uniosłam głowę, którą opuściłam, gdy Alexander rzucił mi wściekłe spojrzenie.

- Jestem Isabelle, ale Izzy to taka zdecydowanie najwygodniejsza forma, a to jest Jace - wskazała na chłopaka.

Leciutko kiwnęłam głową.

- Clary - niemal niezauważalnie uniosłam kąciki ust.

Nie czułam się jakoś komfortowo w ich towarzystwie.

- Nie wiem co, jest dziwniejsze. To, że okłamałaś swojego chłopaka, że jesteś z Valentine'm czy może to, że mówisz do Aleca „Alexandrze”

Naprawdę znowu?
Gdzie tu jakikolwiek takt?

Spojrzałam na chłopaka, który przyglądał mi się, oczekując na odpowiedź. Isabelle również, nawet Alexander był ciekawy co, powiem.

- Po pierwsze to w pewnym sensie, Alexander zabronił mi się zwracać inaczej. A po drugie mówiłam to już raz i na pewno zdołaliście usłyszeć. Simon to nie mój chłopak! Możecie mieć swoją opinie na temat Valentine'a, ale mi pokazał się z jak najlepszej strony. Podobno był okrutny, ale nie wiecie jak, jest teraz. Może się zmienił, a może ja jestem taka jak on przed laty. Nie znacie mnie! - wstałam pośpiesznie z zamiarem opuszczenia biblioteki po drodze, zbierając części mojego telefonu, którym niedawno rzuciłam.

Otworzyłam wielkie drzwi, mając z tym lekki problem, jednak udało się i już chwili stałam po drugiej stronie. Złapałam się za włosy, które poplątały się gdzieniegdzie, a sama osunęłam się w dół, opierawszy o drzwi.

Bałam się wszystkiego.
Nie wiedziałam co dalej robić.
Z kim zostać. Komu ufać.

Kilka łez spłynęło powoli po moich policzkach, chociaż obiecałam sobie, że nie będę płakać.
Czy te obietnice względem siebie są w stanie coś znaczyć, akurat teraz?
Tak źle się dzieje i wszystko wydaje się takie niewiarygodne.

Nagle drzwi biblioteki otworzyły się, a ja przypominając sobie, że jest tam stopień, czekałam na upadek.
Jednak mój wybawca miał na tyle świetny refleks, że zdążył przykucnąć i złapać mnie w dość niewygodnej pozycji. W końcu moja głowa była na jego kolanach.
Powoli otworzyłam oczy. To był Jace. Ten sam, na którego nakrzyczałam chwilę temu. Zrobiło mi się głupio.

Uratował mnie.
Tylko przed lekkim poobijaniem, ale jednak.

- P-prze.. - odezwaliśmy się w tym samym momencie.

- Tak?

- Przepraszam nie, powinienem twierdzić ponownie, że ten koleś to twój chłopak, kiedy zaprzeczyłaś w rozmowie z Aleckiem - odgarnął włosy co, wyglądało dosyć dziwacznie, kiedy przyglądałam mu się do góry nogami.

- Jednak ja nie powinnam aż tak się unosić, ale chyba rozumiesz. Wszystko się zmieniło, tak nagle.

Trwała cisza.
Zaczęły czerwienić mi się uszy.

Pośpiesznie wstałam, co on także uczynił.

- Ja pójdę odpocząć - zamrugałam kilka razy, patrząc na reakcje chłopaka, który kiwnął leciutko głową. Zupełnie tak jak ja, kiedy im się przedstawiłam.

Odwróciłam się i poszłam przed siebie. Nie mając pojęcia, gdzie jest ten pokój, o którym mówił Hodge.


Simon

Po rozmowie z Clary nie wiedziałem co myśleć. Wiedziałem, że jestem zły. Nie na nią. Tylko na siebie, bo tak zareagowałem. Mogłem wysłuchać i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, chociaż sam nie byłem tego do końca pewny. Teraz mogę tylko siedzieć bezczynnie, ponieważ nie miałem pojęcia gdzie mieszka ojciec Clary.

Miałem wrażenie, że zaczynamy się oddalać.
Z mojej winy?


Jace

Ten upadek Clarissy był wyjęty niczym z jakieś komedii romantycznej, na których zazwyczaj zasypiam, albo ich po prostu nie oglądam.

Sam nie wiem, dlaczego postanowiłem ją przeprosić. Jakoś tak wyszło.

Jasie Herondale!
Nie jakoś tak wyszło po prostu, wymiękłeś!

Ubóstwiam moją podświadomość, która momentami wie lepiej niż ja.
Może i wymiękłem. Jednak uważam, że moje zachowanie nie było w porządku. W końcu podsłuchiwałem i wiedziałem, że to nie jej facet.

Czemu o tym myślisz seksowny baranie?


Clary

Po przeanalizowaniu za i przeciw stwierdziłam, że choć może nie do końca chciałam zatrzymywać się tutaj na dłużej to jednak, powinnam. Nie dla własnego bezpieczeństwa, ale po to, aby dowiedzieć się nieco więcej o sobie. Kim jestem. Poza tym plusem tej sytuacji było jeszcze to, że będę mogła być ze wszystkim na bieżąco, a gdybym zwiała nie, miałabym pojęcia kogo pytać, aby pomógł mi dowiedzieć się czegokolwiek.
Po dłuższym chodzenie po Instytucie jednak postanowiłam wrócić do biblioteki, aby któreś z nich pokazało mi drogę do pokoju.
Będąc przy uchylonych drzwiach, usłyszałam głosy całej trójki.

A co mi tam. Jak Jonathan i Isabelle mogli to mi coś stoi na przeszkodzie?

Przykucnęłam i wślizgnęłam się do środka.
Radosne śmiechy rozchodziły się po pomieszczeniu.


Jace

- Isabelle to twoja wina! - wrzasnąłem całkiem przyjaźnie, schodząc ponownie na dół. Izzy i Alec siedzieli na kanapie, śmiejąc we wniebogłosy.

- Ja tu jestem! - krzyknąłem tym razem poważnie zdenerwowany z powodu ich uwagi czymś innym niż ja.

- Czemu to moja wina? - zapytała, a ja zrozumiałem, że już na początku usłyszała to, co powiedziałem zaledwie chwile temu.

Zignorowała mnie.

- Przeprosiłem. Nie pytaj, dlaczego i zamknij buzie Izzy bo ci mucha wleci - zauważyłem, skupiając swoją całą uwagę na dłoniach, które były perfekcyjnie wypielęgnowane.

- Żartujesz?! - krzyknęło równocześnie rodzeństwo.

Ta beznadziejna synchronizacja.

- Jace i żarty? Iz, proszę cię - prychnął Alec.

Isabelle spojrzała na Aleca, który akurat nawijał sobie na palec kosmyk jej włosów.
Jednak po chwili zrezygnowany szybko go odwinął, ponieważ miała za długie włosy, a w połowie zaczął drętwieć mu palec wraz z całą dłonią.

Uniosłem brew na ten widok zdziwiony tymi czułościami.

Alec ty dupku, jesteśmy parabatai.

- Alec ty dupku, jesteśmy parabatai.

Powiedziałem to na głos?

Mimo że nie było to za przyjemne, nie czułem poczucia winy, z powodu nazwania Aleca dupkiem. Moje przybrane rodzeństwo zawsze wie, kiedy mówię poważnie. Dlatego nie zdziwiłem się, kiedy wybuchnęli śmiechem.

- Na szczęście masz na tyle długie włosy, że to mogłoby wypalić i prawdopodobnie udałoby mi się dotrzeć do końca. Bo co u niektórych się nie da - wcale nie spojrzał na Iz.

- Wypraszam sobie. Moje włosy są moim największym atutem - spojrzała na mnie, myśląc nad czymś usilnie. Zachichotałem, słysząc poprawkę Aleca „Chyba mankamentem''
- Wracając. Przeprosiłeś. Trudno mi w to uwierzyć. Pamiętam jak kilka lat temu dla żartu, zwaliłeś Alexandra ze ścianki wspinaczkowej. Nie przeprosiłeś, chodź, każdy wiedział, że to ty - zaśmiałem się na tamto wspomnienie.

- Dawno i nie prawda. Poza tym taka osobliwość jak ja nie musi przepraszać. Moja nieziemska uroda złagodzi, każdy ból.

- To po co ją przeprosiłeś? - tym razem wtrącił się mój parabatai, ale Izzy kiwnęła głową, także ciekawa odpowiedzi.

Kurde, nie przemyślałem swoich poprzednich słów.

- Bo ona pierwsza to zrobiła i wypadało także wyrazić skruchę.

Jace nie pogrążaj się bardziej. Mówiła mi moja podświadomość.

- Nie musiałeś - wyrwało się Alecowi, który był zły.

Zły? Dziwne.

- Ta dyskusja do niczego nie prowadzi, wręcz przeciwnie uwydatnia bardziej moje słabości. Moja jakże niesamowita osoba musi was teraz opuścić - wieje.

Wstałem pośpiesznie i jak najszybciej wspiąłem się ku górze po schodach, słysząc za sobą jeszcze radosny śmiech Izzy.


Clary

Widząc jak Jace z uśmiechem, kręcąc głową, wspina się ku górze szybko się, uniosłam i lekko pochyliłam jak najprędzej, opuszczając pomieszczenie.
Idąc szybko w jakąkolwiek stronę zestresowana co sekundę, odwracałam się, aby sprawdzić, czy nie ma za mną Jonathana.

Spotkanie, a raczej konfrontacja byłaby najgorszą rzeczą jaka, mogłaby mi się przytrafić.
Właśnie teraz.

Nagle przypadkowo nie patrząc jak, idę, wpadłam na Maryse Clary, która zaczęła uważanie mi się przyglądać. Po chwili jej twarz złagodniała.

- Clary tak się martwiliśmy. Widzę, że wszystko już w porządku. Czemu jeszcze nie śpisz?

- Nie mogłam odnaleźć drogi do pokoju - oznajmiłam spokojnie patrzeć w czubki swoich trampek.

- Chodź. W gruncie rzeczy droga do tego pokoju nie jest za skomplikowana. Prosto do końca korytarza od biblioteki, w prawo i drugie drzwi na lewo - zanim się zorientowałam już, byliśmy na miejscu.

Biblioteka. Prosto. Prawo. Drugie drzwi na lewo.
Nic trudnego.

- Miłej nocy, Clarisso.

- Pani Lightwood, kiedy to się skończy? - zatrzymałam ją.

Byłam przygnębiona. Nie wiedziałam ile to jeszcze, potrwa.

Podeszła bliżej, lewą dłonią głaszcząc moje włosy.
Nic nieznaczący gest, ale ja wiedziałam, że to nie koniec, że to dopiero się zaczyna i tak szybko się od tego nie uwolnię.

- Clarisso, ja... - cofnęłam się co, spowodowało, że przerwała.

- Rozumiem, po prostu to wszystko jest nowe, nie mogę pogodzić się z myślą, że dopiero teraz muszę dowiadywać się prawdy. Chciałabym wrócić swojego normalnego życia. Nie wiedząc nic o tym świecie, a przede wszystkim nie wierzyć w niego - Maryse wydała się zszokowana.

Powiedziałam coś nie tak?
Uraziłam ją czymś?

- Wiele Przyziemnych marzy o tym, aby ten świat okazał się dla nich realny, a ty? Gdybyś mogła, byłabyś w stanie o tym zapomnieć tylko po to, aby móc normalnie żyć. Jesteś niezwykła, Clarisso.

Byłam już w pokoju i wystarczyło tylko zamknąć drzwi, abym została całkiem sama.

Uniosłam niemal niewidocznie kąciki ust.

- Ja po prostu nie jestem jak wszyscy.

Leciutko zamknęłam drzwi, po czym podeszłam do łóżka. Rzuciłam się na nie bezgłośnie ze świstem, wypuszczając powietrze jakbym w ten sposób, starała się pozbyć wszystkich nadmiernych emocji z dzisiaj.

Nagle przypomniałam sobie coś, co na nowo wezbrało we mnie wściekłość.

,,Bo ona pierwsza to zrobiła i wypadało także wyrazić skruchę”

Jest taki sam jak Alexander. Arogancki i bezszczelny.
Nie! Nawet Lightwood taki nie jest.

Owszem zamierzałam go przeprosić, ale to, że równocześnie zareagowaliśmy tak samo, świadczy o tym, że mieliśmy to samo na myśli.
Jednak Jonathan postanowił się nie przyznawać do tego, że jest winny.

No właśnie. Simon. Powinnam do niego zadzwonić i odpowiedzieć mu o wszystkim. Tęskniłam i chciałam mu się wygadać. Pragnęłam pocieszenia, nawet złudnego.
Wyjęłam części telefonu z tylnej kieszeni dżinsów, ale ich stan wskazywał na to, że już na nic się nie przydadzą.
Nic sobie jednak z tego nie zrobiłam, ponieważ przypominając sobie poprzednią reakcje Simona, chciałam oszczędzić sobie oraz mu niepotrzebnych nerwów.

Ponownie ułożyłam się na łóżku, okrywając kocem, który leżał na wierzchu.
Nie miałam nawet ochoty na jakąś wieczorną toaletę. Siły i wyczerpanie psychicznie nie pozwalały mi ponownie wstać.
Rozjarzałam się po pomieszczeniu, uświadamiając sobie, że nawet nie miałam okazji przyjrzeć mu się, kiedy wchodziłam.
Ściany były pomalowane na ciemnoszary, praktycznie podchodzący pod czerń odcień.
Biała zasłonka wisiała na nie za dużym oknem. Łóżko stało na lewo od niego, a na prawo znajdowała się mała szafka nocna. Po drugiej stronie okna znajdowały się białe drzwi. Zapewne do łazienki.
Wystrój pokoju w porównaniu do Instytutu różnił się diametralnie. Był o wiele skromniejszy, ale nie przeszkadzało mi to. Od zawsze nie lubiłam ozdobnych i wyszukanych mieszkań lub innych pomieszczeń. Wolałam postawić na minimalizm, a w tym pokoju go nie brakowało.

Zwinęłam się w kłębek niczym zmęczony kot i ziewnęłam równie wyczerpana.
Pamiętam, że śniłam o tym, że zaprzeczam, że kiedykolwiek poznałam ten świat.
Chciałabym, tak bardzo bym chciała.


Jace

Zdaje sobie sprawę, że już dzisiaj zdarzyło mi się podsłuchiwać drugi raz, ale nawet gdybym nie chciał to nie dałbym rady, ponieważ mój pokój znajduje się zaledwie kilka kroków od Clarissy.

Jednak, kiedy drzwi od jej pokoju zamknęły się, a Maryse zniknęła za rogiem ja nadal, stałem w miejscu, opierając się o framugę.

Po chwili otrząsnąłem się i ruszyłem ku mojemu pokojowi.
Rzuciłem się na łóżko, upewniwszy się, że zamknąłem drzwi, aby już dzisiaj nikt mi nie przeszkadzał.

Przymknąłem oczy, przypominając sobie jej słowa.

,,Ja po prostu nie jestem jak wszyscy"

Witam serdecznie i mam nadzieję, że rozdział się podobał. Zapraszam do komentowania i z góry przepraszam za błędy.  Kolejny rozdział za dwa dni. Pozdrawiam serdecznie.

wtorek, 13 września 2016

Księga I - Rozdział 2 „Nie wiesz co teraz, czuje”

Clarissa

Otworzyłam drzwi i rozejrzałam się pośpiesznie, bojąc się wejść do środka. Panowała kompletna cisza, która jeszcze bardziej mnie zaniepokoiła. Mama, nawet gdy zmieniała kanały pilotem, robiła hałas. Przekroczyłam próg i zalała mnie kolejna fala niepokoju i strachu. Mieszanka, która nie pozwoliła ruszyć się dalej.
Przedpokój, jak i salon były kompletnie zdemolowane. Szuflady powysuwane, książki zrzucone z półek, rozbita ława, podziurawione poduszki na sofie.

- Mamo! Gdzie jesteś?!

Nic.
Cisza.

Zajrzałam do kuchni, gdzie również rzucały się w oczy porozbijane naczynia. Ruszyłam schodami ku górze. Stojąc przed drzwiami do sypialni mamy zastanawiałam się, czy tam jest.
Nic na to nie wskazywało. Moje obawy się potwierdziły.

Pusto.
Westchnęłam.

Ogarniająca mnie wściekłość zalała cały mój organizm. Nie wiedziałam co robić. Gdzie szukać. Kogo pytać. Zeszłam schodami na dół po szklankę wody, przy okazji zdążyłam sprawdzić również mój pokój i łazienkę. Potrzebowałam chwili, żeby zrozumieć, że w domu nikogo nie ma.

Drżącymi dłońmi nalałam sobie wody i oparłam się o blat.
Westchnęłam.

Gdzie jesteś mamo?

Nie mogłam płakać. Musiałam wytrzymać i nie pokazać słabości. Nawet jeśli byłam sama.
Płacz byłby równy pogodzeniu się z myślą, że mamie coś się stało.

„Nie mogłam płakać”

Nagle zapragnęłam porozmawiać z tatą. Mimo że nie znałam go na tyle dobrze. Wydawał się taki idealny tylko opowieść mamy, psuła mi cały jego obraz.

„Znajdę cię, gdziekolwiek będziesz. Nie potrzebujesz mojego adresu”

Chciał odzyskać mamę, dlatego nas odszukał. O moim istnieniu nie miał pojęcia. Żył ze świadomością, że miał tylko syna- Jonathana.

Nagle słowa mamy powróciły z zawrotną szybkością.

„Masz w sobie krew anioła. Twoim stwórcą jest sam Anioł Razjel, a ty jesteś Nocnym Łowcom”

Westchnęłam nie mogąc pozbierać myśli, które z każdą sekundą stawały się coraz bardziej uciążliwe.
Tak nagle całe moje życie stanęło do góry nogami, a ja za nic nie mogłam przyjąć do wiadomości kim, jestem i czy to wszystko to nie jakiś pieprzony sen, z którego nie mogłam się obudzić. Nie ważne jak bardzo bym chciała.

Oby tak było.

- Nie myśl tyle, bo ci głowa eksploduje - przerażona podskoczyłam, opuszczając szklankę, która spadła z hukiem na podłogę.

Spojrzałam w kierunku sofy stojącej w salonie.
Jakiś koleś siedział sobie beztrosko i liczył pierze, które wydostały się z poduszki z chwilą, gdy ktoś postanowił je poprzecinać.

Kto to?

- Ty to? - może to było z mojej strony nieuprzejme, ale w końcu to moja specjalność, albo po prostu nie mogłam zareagować inaczej.

Bo rzadko zdarza się, że w twoim domu przewróconym do góry nogami, siedzi sobie jakiś nieznany ci koleś i rzuca aroganckie uwagi.

No proszę.

- Alexander Lightwood, ale nie mów mi Alec.

To żart?                                                
„Nie mów mi Alec”

- Ty za to, jak najszybciej opuść mój dom, bo inaczej zadzwonię na policje, Alexandrze - oznajmiłam, najpoważniej jak potrafiłam, naciskając na jego imię.

- Radze ci tego nie robić. Co oni pomyślą. Ty niepełnoletnia nie wiesz, gdzie jest Jocelyn, a mieszkanie wygląda jakby przeszło przez nie tornado.

Miał racje.
Zaraz!                                                                                                                                       
- Skąd wiesz jak na imię ma moja matka?

- Powiedzmy, że jesteśmy ze sobą związani. Jestem Nocnym Łowcom.

Znieruchomiałam.

- Zbieraj się ruda, pójdziesz ze mną - puścił mi oczko, a mnie na słowo „ruda” zalała fala wściekłości.

Dupek.

- Nie ma mowy! Nie znam cię, jedynym potwierdzeniem tego, że możesz kojarzyć moją matkę, jest to, że powiedziałeś, że jesteś Nocnym Łowcom, ona też coś wspominała. Jest jednak problem. Nie wierzę w to! Spadaj.

- Skoro nie chcesz. Okej. Gorzej jak przyśle tutaj Jace'a. On już nie będzie taki potulny jak ja - zabawny człowiek.

Potulny?

- Pójdę, jeśli obiecasz, że wszystko wytłumaczysz - podniósł jedną brew.

- Dobra, dobra. Niech będzie - nie byłam przekonana co do słów Alexandra.

- Nie pomijając niczego? - wyciągnęłam rękę.

- Nie pomijając niczego - ujął moją dłoń.

Była chłodna. Lodowata niczym lód.
Wzdrygnęłam się.


Simon

Pośpiesznie szedłem w stronę domu Clary. Martwiłem się niewyobrażalnie mocno. Tak nagle wybiegła, bez słowa wyjaśnienia.

Będąc na miejscu, przypomniałem sobie słowa jej mamy.

„Możesz go użyć tylko w wyjątkowych sytuacjach”

Teraz taka była.
Zaryzykuje.

Przykucnąłem, aby spod wycieraczki wyjąć kluczyk, służący do otworzenia drzwi wejściowych. Włożyłem go i przekręciłem, ale drzwi okazały się otwarte. Ciarki przeszły mnie po plecach, wywołując chwilowe osłupienie. Clary i jej mama nigdy nie zostawiały drzwi otwartych. Szczególnie Jocelyn. Zawsze była na tym punkcie przewrażliwiona.

Nie zastanawiając się długo, wszedłem do środka. To, co tam zastałem, przyprawiło mnie o zawroty głowy, który okazały się zbyt silne i musiałem szybko usiąść, aby nie zemdleć.

- Clary! -

Nic.
Gdzie ona jest?


Clarissa

Stanęliśmy przed zapierającym dech w piersi budynkiem.

- To kolejny dowód, że nie jesteś Przyziemną - spojrzałam na niego. - Przyziemny nigdy nie zobaczyłby takiego budynku, jakim ty go teraz widzisz. W ich oczach to tylko podupadła katedra.

- Owszem nie da się go opisać słowami - kąciki jego ust uniosły się momentalnie. Śmiem twierdzić, że przez przypadek. - Mieszkasz tu?

- Instytut to coś w rodzaju bazy dla Nocnych Łowców - bawi się w przewodnika?

Nudne.

- Ah tak mieszkam tu - dokończył jakby dopiero co przypomniał sobie to o co go zapytałam.

To wydawało się jak sen, a zarazem koszmar, z którego bardzo chciałam się wybudzić, ale wtedy jakaś część mnie dawała o sobie znać, mówiąc, że chce wiedzieć więcej. To takie frustrujące. Dopiero w takim wieku musiałam dowiadywać się kim jestem i skąd się wywodzę.

Wydawało mi się, że ta prawda zaboli mnie jeszcze bardziej niż wszystkie przykre rzeczy z dzieciństwa połączone w całość.

Bałam się.

- Wejdziesz czy będziesz błądziła tak myślami zastanawiając się, dlaczego akurat ty - westchnął zirytowany.

Zamknij się, proszę.
Nie wiesz co teraz, czuje.

Ominęłam Alexandra i przekroczyłam próg. Wewnątrz okazało się jeszcze lepiej niż, mogłam się spodziewać. To wszystko wydawało się czymś niepowtarzalnym. Tylko brakowało mamy.

Czemu ona nie mogła mi tego pokazać?
Czemu ukrywała to, kim naprawdę jestem?

- Hodge, Maryse i Robert chcą z tobą porozmawiać - spojrzałam na niego.

Hodge?
Maryse?
Robert?

Chłopak jakby czytał mi w myślach.

- Maryse i Robert to moi rodzice, a Hodge no cóż jego historia jest bardziej skomplikowana, ale to taki nasz opiekun. Chodź - wyjaśnił, po czym machnął ręką, abym szła za nim.

Nie zadając zbędnych pytań, zrobiłam tak jak chciał. Szłam tuż za Alexandrem, podziwiając Instytut. Nie dość, że był ogromny to jego wystrój, powalał na kolana.

- Jesteśmy! - wykrzyczał szczęśliwy, wskazując na wysokie, a zarazem szerokie drzwi, po czym zniknął za innymi.

Nieprzewidywalny koleś.

Odebrałam to jako znak, że mam wejść. Jak przystało i grzeczność tego wymagała, zapukałam. Po chwili drzwi z niezbyt głośnym hukiem otworzyły się, a w ich progu stanął mężczyzna. Nie za stary, nie za młody. Jego twarz aż promieniała, odkąd mnie zobaczył. A ja poczułam gorąco na policzkach. Mogłam sobie wyobrażać jak teraz, wyglądam. Przypuszczam, że moja twarz ma przybliżony kolor do moich włosów.

Nienawidzę ich!

- Jesteś taka podobna do Jocelyn, Clarisso - zauważył, ale na mnie nie zrobiło to jakiegoś większego wrażenia.

Słyszałam to już tyle razy, że ten tekst zapadł mi głęboko w pamięć.

Moja mama owszem jest piękna, a co do siebie trudno mi to określić. Wiem tylko, że kolor moich włosów i lekkie piegi często wyróżniały mnie z tłumu.

- Mogę ci mówić Clary? - moje kąciki ust, które uniosły się lekko ku górze, odebrał, jako odpowiedź. Machnął lekko ręką.

Zupełnie jak Alexander.
Ich opiekun, lubi uczyć ich niekulturalnych zachowań.

Przekroczyłam próg i oniemiałam. Była to biblioteka. Wiele różnych okazałych książek. Jakoś nigdy nie za bardzo przepadałam za czytaniem. Odpływałam już po pierwszej stronie. Nie mogłam skupić myśli wokół niej, kiedy coś poważniejszego siedziało mi w głowie. Jednak tutaj było jakoś inaczej. Kominek płonął, ciemnym odcieniem pomarańczy, który mógł się kojarzyć z barwą liści w jesień. Wywołało to uczucie ciepła, które momentalnie owładnęło moje ciało i nie z powodu płonącego ognia. Poczułam się inaczej. Odprężona nie licząc się z obecnością pozostałych, rzuciłam się na malutką sofę stojącą przy oknie. Nagle zapragnęłam zasnąć. Nie okrywając się żadnym materiałem. Ten dzień przyniósł mi tyle emocji, że nie potrafiłabym logicznie zanalizować tego wszystkiego.

- Clary oczywiście po rozmowie, Maryse odprowadzi cię do pokoju w Instytucie - wskazał na brunetkę stojącą obok.

Pokoju?
W Instytucie?
Mam swój dom.
I swój pokój.

- Przepraszam ja się na to nie godziłam. Przyszłam tutaj w celu poznania prawdy o sobie! Powiecie o co w tym wszystkim chodzi i zmywam się stąd.

- Clarisso zrozum, jesteś w niebezpieczeństwie nie możesz wrócić do domu. Nie teraz - odezwał się mężczyzna stojący obok Maryse.

- Gdzie jest moja mama? - zapytałam, hamując łzy.

- Prawdopodobnie ludzie Valentine'a ją zabrali.

Ludzie Valentine'a?
Niemożliwe.

- Przypuszczam, że jeszcze na jego rozkaz, skoro są jego ludźmi? Nie bądźcie śmieszni. Nie wiem za dużo o waszym pieprzonym świecie, ale jestem pewna jednego. Mój tata chciał tylko nas odzyskać. O moim istnieniu nie wiedział, a mamę nadal kocha i to na pewno nie jego robota. Odnajdę ją sama, a potem będziemy szczęśliwą rodziną. Bez was. Bez tego świata. Nocnych Łowców! - gwałtownie wstałam i niemal krzyczałam z wściekłości.

- Nie wiem, jakim cudem wiesz, że twoim ojcem jest Valentine, ale musisz wiedzieć jedno. On udaje. Przez całe swoje życie nauczył się przybierać różne maski, które ukrywały jego prawdziwą twarz. Valentine, którego poznałaś nie był sobą, kiedy mówił, że chcę was odzyskać. On tylko udawał, Clarisso. Jedną rzeczą, którą pragnie ponad wszystko, jest władza, nie rodzina. Chociaż Jocelyn kochał i kto wie może nadal, kocha. Nie możemy wniknąć w jego wnętrze - Hodge podszedł do mnie, łapiąc za dłoń i leciutko ją głaszcząc. Nie pomogło.

Nienienie.
To nie jest prawda, którą poznałam.

- W takim razie niech pan mi powie, po co mu moja matka? -

- Ona ma Kielich Anioła, a Valentine prawdopodobnie chcę się nim posłużyć. Dlatego to wszystko -

Kielich Anioła?

Nagle poczułam jak moje kolana, uginają się pod ciężarem tego wszystkiego. Zakręciło mi się w głowie, a potem pamiętałam już tylko ogarniającą mnie ciemność i pisk Maryse.



 Witam was serdecznie! Czekam na obiektywne opinie i z góry przepraszam jeśli pojawiły się jakieś literówki, ale nie byłam w stanie dokładnie sprawdzić rozdziału.

niedziela, 11 września 2016

Księga I - Rozdział 1 „Zawsze miałam na celu tylko twoje dobro”

Clarissa

Jak mogła?
Jak?

- Clary, proszę cię. Wyjdź kochanie. Wszystko ci wytłumaczę, tylko daj mi pozbierać myśli, bo nie mam pojęcia, od czego zacząć.

Co wytłumaczysz? To, że ojciec to nie ojciec, który zginął?

- Najlepiej od początku - wysunęłam głowę za framugi drzwi. Mama wyciągnęła dłoń w moją stronę, a ja cofnęłam się gwałtownie.

Daruj sobie zbędne czułości. Jesteś kłamczuchą.

- Nie traktuj mnie tak. Musiałam ukrywać prawdę.

Prychnęłam.

- Czyli teraz tym jest dla ciebie kłamstwo? Ukrywaniem prawdy. Mylisz pojęcia matko.

Nie odpowiedziała, tylko stała i wpatrywała się w czubki swoich butów, jakby stały się niezwykle interesujące. Akurat teraz.

- Jaki jest? - w końcu uniosła głowę.

- Rozmawialiście przecież - wymigiwała się coraz bardziej. Czułam to. Jej strach wnikał w zakamarki mojej niewiedzy.

- Kim jestem? - osłupiała w jednej chwili zaciskając dłonie w pięści.

- Clary nie zrozumiesz. Jeszcze nie teraz. Daj mi trochę czasu.

Czasu?
Czasu?
Czas jest ci potrzebny, żeby powiedzieć prawdę o mnie?

- A więc tak stawiasz sytuacje? Czy ty przez chwile pomyślałaś o mnie? Co ja czuje?

- Zawsze miałam na celu tylko twoje dobro.

Kim ty jesteś?

- Odejdę. Wyniosę się do Simona, jeśli nie wyjaśnisz tych wszystkich lat mojej niewiedzy.

- Nie możesz, Clary - zaszlochała.

Nie dotknie mnie to. Moje serce zostało otoczone zimną taflą lodu, której twoje łzy nie roztopią.

- D-dobrze tylko mnie wpuść - mama ruszyła w stronę łóżka, a ja za nią.

Usiadłyśmy.

- Valentine. Pamiętam pierwsze wymienione spojrzenia - bo się rozkleje. - Wszystko tak szybko się potoczyło. Ślub, wspólne śniadania, czułości. Potem zaszłam w ciąże... pierwszą.

Co?

Potem poszło jeszcze gorzej niż, myślałam. Wszystkie wypowiedziane słowa, zaczęły wirować w mojej głowie.

Jonathan.
Krąg.
Podziemni.
Demony.
Nocni Łowcy.

Proszę niech to, będzie sen. Niech on okaże się złudzeniem i niech mój tata naprawdę nie żyje.

Proszęproszęproszę
Nie chce mieć w sobie krwi anioła.


Simon

- Lewis nie rozumiesz? Okłamywała mnie i pieprzyła coś o jakiś demonach!

Jest źle.
Rzadko mówi po nazwisku.

- Clary twoja mama, ona...o-ona cię kocha. Nigdy nie zrobiłaby niczego, aby cię narazić, wręcz przeciwnie, byłaby w stanie zrobić wszystko, aby ciebie chronić. Nawet poświeciłaby swoje życie, abyś tylko była bezpieczna - jej spojrzenie złagodniało jednak nie na długo. Po chwili zaczęły ponownie iskrzyć. Z wściekłości.

Nienawidzę jej charakterku! Jest uroczy i denerwujący zarazem.
Ona jest urocza.

- Ona poświęciła życie mojego ojca, wmawiając mi, że nie żyje! To też zrobiła dla mojego bezpieczeństwa?! Simon do cholery, ja nie wiem, w co mam wierzyć. Co robić i komu ufać, bo ta sytuacja zżera mnie od środka.

Poczułem ukłucie w sercu.
Znamy się praktycznie od urodzenia.

- Zawsze byłem i będe, Clary. Mnie ufaj, będę zawsze, kiedy będziesz tego potrzebowała.

Uśmiechnęła się. W zielonych oczach zaczęły tańczyć iskierki. Tym razem szczęścia.
Taka piękna.

- To mama - wskazała na ekran telefonu.

Niewiele myśląc pośpiesznie odebrałem i przyłożyłem jej do ucha. Spiorunowała mnie wzrokiem.

„Halo”
„Czemu nie wracać?”
„Mamo”
„Co się dzieje?”

Nim zdarzyłem zareagować, Clary już nie było. Rozejrzałem się zdezorientowany, zatrzymując wzrok na barze. Jakiś chłopak przyglądał mi się. Satysfakcja na jego twarzy spowodowała to, że ze złości zacisnąłem dłonie w pięści, a na jego twarzy pojawił się arogancki uśmiech.

Wstałem wściekły, zmierzając w jego stronę, ale chłopak wyprzedził mnie, opuszczając lokal. Jedynie co zapamiętałem to sztylet, który przytrzymywały zgrabne palce.

Nie przejąłem się tym, ale koleś był dziwaczny.


Clarissa

Biegłam w stronę domu. Nie miałam pojęcia co się, dzieje, ale czułam, że mama jest w niebezpieczeństwie i jeśli nie dotrę na czas to coś się stanie.

W końcu stanęłam przed drzwiami. Trzęsłam się niewyobrażalnie mocno.