piątek, 23 września 2016

Księga I - Rozdział 4 „Ja nie byłem w stanie”

Jocelyn

Słyszałam wszystko doskonale, tylko nie mogłam zareagować, powiedzieć ani się ruszyć. Takie były skutki owego płynu, którego wypiłam poprzedniego dnia.

Ludzie Valentine'a przynieśli mnie prawdopodobnie do jego tymczasowej kryjówki, a on sam jeszcze nie pojawił się przy mnie.

Moje myśli nadal krążyły wokół Clary.
Nie mogłam wyobrazić sobie tego, co ona teraz przeżywa. Mimo że wyznałam jej prawdę, jestem pewna, że ona na pewno do końca mi nie uwierzyła.
Modliłam się w duchu, bo w gruncie rzeczy nie mogłam inaczej, żeby była bezpieczna.

Nie miałam pewności, że jest teraz z Simonem, mimo iż przyjaźnili się niemal od pieluszki. Zapewne wieść o moim porwaniu rozniosła się bardzo szybko, dlatego nie wykluczałam opcji, że wysłali kogoś z Instytutu w celu sprowadzenia jej tam.
Nie chciałam tego. Zawsze starałam się chronić ją przed tym niebezpiecznym światem, ale teraz nie mogłam nic zrobić.

Instytut równał się z poznaniem prawdy wszystkim, co dotyczyło Nocnych Łowców. Nie mogłam nic z tym zrobić, a fakty są takie, że Clary nie wiedziała jeszcze wszystkiego.
Ode mnie już się nie dowie, a Instytut prowadzą Maryse i Robert Lightwoodowie, którzy tak jak ja przed lata należeli do kręgu. Hodge także.
Cała prawda o Clary buzowała we mnie, tworząc nieprzyjemne uczucie, którego nie mogłam, chociażby trochę zminimalizować.

Przypomniało mi się wizyty w domu Magnusa, dzięki którym pozbawiałam Clarissy wzroku.
Nigdy tego nie żałowałam i nie będę, ponieważ ten świat, z każdym dniem stawał się coraz niebezpieczniejszy, a ja nie miałam innego wyjścia jak chronić Clary.
Ona była jeszcze taka młoda, nie mogła przejmować się problemami Nocnych Łowców oraz Clave, które stawało się coraz bardziej zaborcze w stosunku do Podziemnych.
Clarissa jako córka Valentine'a byłaby podejrzana o działanie przeciwko nich na ich niekorzyść. Wolałam, żyć z dala od Idrisu i rozpocząć normalne życie zwykłej Przyziemnej, którą nigdy nie byłam.
Wszystko się zmieniło, a ja muszę tutaj leżeć nie mogąc jakkolwiek zareagować na to, że moja córka pewnie też się zmienia.

Jednak.
Przysięgam na Anioła, że on, ani jego ludzie nie dowiedzą się gdzie, jest jeden z Darów Anioła, który ukryłam zaraz po tym, jak uciekłam od Valentine'a.

Kielich Anioła nie może trafić w jego oślizgłe ręce i na pewno tak nie będzie, ponieważ tylko ja wiem, gdzie jest.

- Jocelyn... Jocelyn... - do moich uszu zaczęły docierać szepty, które po chwili zaczęły stawać się coraz wyraźniejsze. Tak jakby ktoś zbliżał się do mnie.

- Jocelyn, czemu?

Valentine.

Zorientowałam się, że siada obok mnie i łapie za dłoń.
Nie wiem nawet jak bardzo bym chciała ją odtrącić to nie miałam jak.

Brzydziłam się jego dotyku.

- Czemu uciekłaś, pozbawiając mnie cząstki siebie? - gdybym go nie znała, pomyślałabym, że to szczere, ale jednak te kilka lat spędzonych przy jego boku nauczyło mnie, że uczucia i emocje w jego przypadku są złudne.

- Nasza córka Clarissa jest taka podobna do ciebie. Jest cudowna. Ona to owoc naszej miłości.

On nie miał prawa tak mówić o Clarissie.
Nie zna jej na tyle. Jedno spotkanie nie pozwala mu wysuwać takich wniosków o mojej córce.

Jakiej miłości? Która ciągle kłamała i manipulowała? Która pozwoliła, aby mój syn został potworem bez uczuć? Przez ciebie!
To nie jest miłość.
Nie taka, jaką chciałabym przeżyć.

- Możemy jeszcze być szczęśliwi. Ty, ja i nasze dzieci - wyszeptał, a ja, gdybym mogła, przywaliłabym mu z całej siły.

Mówił wszystko z takim spokojem.

- Joce-e... - przerwał, ponieważ drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem.

- Ojcze, przybył.

Nagle wszystko jakby się zatrzymało, a ja nie byłam w stanie usłyszeć ostatnich przed wyjściem słów Valentine'a.
Nie żałowałam.

To był Jonathan.
Mój syn. Mój syn.
Jego głos był zupełnie normalny, ale jakby wypruty z jakichkolwiek emocji.
Mimo że pamiętałam go za czasów, gdy dopiero się urodził nie wiem jakim cudem poznałam jego głos.
Jego głos.
Mojego syna.

Co on z tobą zrobił, Jonathanie?

- Witaj matko, widzę cię właśnie teraz, po tych wszystkich latach, kiedy ty i Clarissa mogłyście żyć jak zwykli Przyziemni, a ja byłem skazany na całe dzieciństwo pod wodzą tego tyrana, który uczył mnie jak nie ulegać.

Słyszałam jego przyśpieszony oddech.

- Jocelyn nikt ci nie wpoił tego, że to nie krew, decyduje o tym, jacy jesteśmy, a my sami? Mimo że tego nie widzisz moje oczy nadal, są czarne, jak otchłań, która pochłonęła całe moje szczęście, którego nawet nie zdąrzyłem doświadczyć. Tego się tak brzydziłaś? Tego, co zrobił ze mną ojciec?

Cisza.
Jakby oczekiwał odpowiedzi, ale chyba uświadomił sobie, że nie mam jak odpowiedzieć.

- Jestem pewien, że słyszysz, każde moje słowo i mam nadzieje, że zabolą cię one tak bardzo, jak skatowanie,  kiedy miałem zaledwie jedenaście lat.

Miałam ochotę się rozpłakać.

- Wiedz po prostu, że cały eksperyment Valentine'a, mimo że się udał nie zmienił mnie. Bo to ja zdecydowałem, jaki chcę być i kiedy to zrobiłem nieświadomie ci, wybaczyłem.

Potem słyszałam tylko dźwięk zamykanych drzwi.

Mimo że tego nie czułam, zorientowałam się, że moje serce bije bardzo w szybkim tempie i nie jest w stanie, choć o sekundę zwolnić jego rytmu. Podobnie miałam z umysłem.
Mogłam sobie wmawiać, że jego słowa były tylko udawane, ale nigdy bym sama w to nie uwierzyła. Chociaż świetnym powodem było to, że wychował go Valentine.

„Jocelyn nikt ci nie wpoił tego, że to nie krew, decyduje o tym, jacy jesteśmy, a my sami?

,,Bo to ja zdecydowałem, jaki chcę być, i kiedy to zrobiłem nieświadomie ci wybaczyłem

Bolało tak bardzo, bolało.
Czemu musiałam go spisać na straty?

Wierzę, w każde jego słowo.
Wierzę w to, że nie jest taki jakby, chciałby, żeby był Valentine.
Wierzę, że to mój syn.

Popełniłam najgorszy błąd mojego życia, kiedy uciekałam z posiadłości nie, zabierając Jonathana.


Valentine

Jocelyn, wyglądała tak samo olśniewająco, jak przed laty.
Minęło szesnaście lat, a ja miałem wrażenie jakby jej widok, byłby nadal tym samym, jaki zapamiętałem.
Minimalne zarysowane kości policzkowe, średniej długości rude włosy leciutko skręcone u końca włosów wydawały się nieco krótsze od tamtego czasu.
Ciemna barwa zieleni rozlewająca się w jej oczach, których niestety niedane mi było na razie zobaczyć ponownie.

Wiedziałem jedno.
Nie zamierzam już nigdy więcej pozwolić, aby cokolwiek nas rozdzieliło.
Będziemy rodziną.
Ja, Jocelyn, Jonathan i Clarissa.
A władza jest tylko małą domieszką, która da mi jeszcze większe szczęście i spełnienie u boku mojej rodziny.


Jonathan

Poczułem ulgę po tym, jak wyznałem swojej matce, co tak naprawdę czułem, kiedy zostałem sam z ojcem. Mogłem liczyć tylko na siebie, a o normalnym dzieciństwie nawet nie pomyślałem.

Pamiętam jak wieku jedenastu lat ojciec, wychłostał mnie po tym, jak zacząłem się stawiać, a potem przyniósł mi sokoła.

- Uczyń go posłusznym - nakazał.

Ptak przez kilka dni panicznie się mnie bał, ale pamiętam swoje zaskoczone, kiedy pierwszy raz zjadł z moich palców, a ja czułem się naj szczęśliwy, ponieważ coś mi się udało.
Zawsze przed snem wpatrywaliśmy się w siebie, a ja poczułem, że mam przyjaciela. Jednak nie mogłem z nim porozmawiać, ale kiedy opowiadałem mu co, przeżywam, czułem, że on to rozumie.

Po kilku dniach poszedłem do ojca z sokołem na ramieniu, spodziewając się pochwały.

- Ojcze, udało mi się! Tak jak chciałeś - krzyknąłem radośnie, prostując rękę na, której stał ptak.

Valentine wtedy podniósł głowę, zza książki, którą czytał i uniósł brew.
Z kieszeni wyjąłem kilka czekoladowych drażetek, które sokół bardzo polubił.
Pochylił główkę i mgnieniu oka wszystko pochłonął.
Wtedy ojciec wstał i podszedł do nas, kręcąc głową.

- Miałeś uczynić go posłusznym, a ty nauczyłeś go kochać.

Z tamtego dnia ostatnie co zapamiętałem to załzawione oczy, które przyglądały się martwemu ptakowi.

Usiadłem szybko na schodach. Chowając twarz pomiędzy kolana a dłońmi uściskawszy swoje ciemne włosy.
Kilka samotnych łez momentalnie spłynęło po mojej bladej twarzy.

„Kochać to niszczyć, a być kochanym to znaczy zostać zniszczonym”

Jego słowa powracały i powracały, rozchodząc się echem w mojej głowie, która nie była w stanie udźwignąć tego ciężaru.
Ja nie byłem w stanie.


Valentine

- Przyjacielu, no proszę. Wiedziałem, że prędzej czy później zjawisz się, aby stanąć w szeregach armii zwycięzców, która już niedługo będzie rządziła całym Idrisem, a Clave spadnie tak nisko niż mogą się spodziewać - pochyliłem się, a usta wykrzywiły się w krzywym uśmiechu.
- Ah tak... Oni w ogóle się tego nie spodziewają. Mimo że mnie szukają ich starania, spełznął na niczym. Bo to ja pragnę zemsty, a nie oni. Wydaję im się, że sprawiedliwością uda im się przekonać innych. Jednak mój drogi przyjacielu wiesz czym w dzisiejszych czasach, jest sprawiedliwość? To tylko bezużyteczne pojęcie etyczne, które przestało mieć jakikolwiek sens w moich oczach. W twoich także przestanie, a uwierz, że niedługo wszyscy to dostrzegą, to tylko kwestia czasu.

- Valentine'nie myślałem, że zacząłeś myśleć rozsądnie. Nie uważasz, że zdradzanie swojego planu osobie, która nie podjęła jeszcze decyzji, jest dosyć głupie z twojej strony?

Nie zmienił się nic, a nic.

- Poznałeś część tylko tego, co zamierzam zyskać. Nie uważam, że głupie, ja po prostu nie przestałem wierzyć w swoich dawnych przyjaciół, którzy mam nadzieję, wybiorą mądrze.

Uniósł się tak gwałtownie, że moje biurko przechyliło się w moją stronę.
Jego dłonie zacisnęły się w pięści.

- Nie wierzę, że nadal masz czelność nazywać mnie swoim przyjacielem. Po tym, co zrobiłeś - warknął, a na moją twarz wpłynął kpiarski uśmiech.

- Czyli mam rozumieć, że nie przyjmujesz mojej propozycji? Wiedz jednak, że jeśli nie to, kiedy będę na szczycie nie oszczędzę ani jednego z twojej plugawej rasy - wysyczałem jadowicie, a moje słowa stawiały go pod ścianą.

- Śmiesz nazywać nas plugawą rasą? Kogo uczyniłeś ze swojego syna? Istotę, którą należało zabić od razu po urodzeniu... Każdy przekona się prędzej czy później kim jesteś i co zrobiłeś z Jonathanen, aby tylko poczuć smak władzy - wstał i szybko ruszył w stronę drzwi. Zatrzymał się przy wyjściu, przyglądając ze wstrętem.

- Plugawy tyczy się tylko i wyłącznie ciebie - wyszedł.

Otrząsnąłem się po chwili wściekły pod nadmiarem jego słów, które były jednym wielkim stekiem bzdur.

- Pożałujesz Luke, przysięgam na Anioła, że pożałujesz.



Rozdział miał być wstawiony jutro, ale ze względu na dużą ilość nauki zrobiłam to dzisiaj. Poza tym i tak był napisany już wcześniej. Mam nadzieję, że się spodobał, ale wątpię w to, że ktoś to w ogóle czyta.
Pozdrawiam i liczę na choć jeden komentarz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz