piątek, 23 września 2016

Księga I - Rozdział 4 „Ja nie byłem w stanie”

Jocelyn

Słyszałam wszystko doskonale, tylko nie mogłam zareagować, powiedzieć ani się ruszyć. Takie były skutki owego płynu, którego wypiłam poprzedniego dnia.

Ludzie Valentine'a przynieśli mnie prawdopodobnie do jego tymczasowej kryjówki, a on sam jeszcze nie pojawił się przy mnie.

Moje myśli nadal krążyły wokół Clary.
Nie mogłam wyobrazić sobie tego, co ona teraz przeżywa. Mimo że wyznałam jej prawdę, jestem pewna, że ona na pewno do końca mi nie uwierzyła.
Modliłam się w duchu, bo w gruncie rzeczy nie mogłam inaczej, żeby była bezpieczna.

Nie miałam pewności, że jest teraz z Simonem, mimo iż przyjaźnili się niemal od pieluszki. Zapewne wieść o moim porwaniu rozniosła się bardzo szybko, dlatego nie wykluczałam opcji, że wysłali kogoś z Instytutu w celu sprowadzenia jej tam.
Nie chciałam tego. Zawsze starałam się chronić ją przed tym niebezpiecznym światem, ale teraz nie mogłam nic zrobić.

Instytut równał się z poznaniem prawdy wszystkim, co dotyczyło Nocnych Łowców. Nie mogłam nic z tym zrobić, a fakty są takie, że Clary nie wiedziała jeszcze wszystkiego.
Ode mnie już się nie dowie, a Instytut prowadzą Maryse i Robert Lightwoodowie, którzy tak jak ja przed lata należeli do kręgu. Hodge także.
Cała prawda o Clary buzowała we mnie, tworząc nieprzyjemne uczucie, którego nie mogłam, chociażby trochę zminimalizować.

Przypomniało mi się wizyty w domu Magnusa, dzięki którym pozbawiałam Clarissy wzroku.
Nigdy tego nie żałowałam i nie będę, ponieważ ten świat, z każdym dniem stawał się coraz niebezpieczniejszy, a ja nie miałam innego wyjścia jak chronić Clary.
Ona była jeszcze taka młoda, nie mogła przejmować się problemami Nocnych Łowców oraz Clave, które stawało się coraz bardziej zaborcze w stosunku do Podziemnych.
Clarissa jako córka Valentine'a byłaby podejrzana o działanie przeciwko nich na ich niekorzyść. Wolałam, żyć z dala od Idrisu i rozpocząć normalne życie zwykłej Przyziemnej, którą nigdy nie byłam.
Wszystko się zmieniło, a ja muszę tutaj leżeć nie mogąc jakkolwiek zareagować na to, że moja córka pewnie też się zmienia.

Jednak.
Przysięgam na Anioła, że on, ani jego ludzie nie dowiedzą się gdzie, jest jeden z Darów Anioła, który ukryłam zaraz po tym, jak uciekłam od Valentine'a.

Kielich Anioła nie może trafić w jego oślizgłe ręce i na pewno tak nie będzie, ponieważ tylko ja wiem, gdzie jest.

- Jocelyn... Jocelyn... - do moich uszu zaczęły docierać szepty, które po chwili zaczęły stawać się coraz wyraźniejsze. Tak jakby ktoś zbliżał się do mnie.

- Jocelyn, czemu?

Valentine.

Zorientowałam się, że siada obok mnie i łapie za dłoń.
Nie wiem nawet jak bardzo bym chciała ją odtrącić to nie miałam jak.

Brzydziłam się jego dotyku.

- Czemu uciekłaś, pozbawiając mnie cząstki siebie? - gdybym go nie znała, pomyślałabym, że to szczere, ale jednak te kilka lat spędzonych przy jego boku nauczyło mnie, że uczucia i emocje w jego przypadku są złudne.

- Nasza córka Clarissa jest taka podobna do ciebie. Jest cudowna. Ona to owoc naszej miłości.

On nie miał prawa tak mówić o Clarissie.
Nie zna jej na tyle. Jedno spotkanie nie pozwala mu wysuwać takich wniosków o mojej córce.

Jakiej miłości? Która ciągle kłamała i manipulowała? Która pozwoliła, aby mój syn został potworem bez uczuć? Przez ciebie!
To nie jest miłość.
Nie taka, jaką chciałabym przeżyć.

- Możemy jeszcze być szczęśliwi. Ty, ja i nasze dzieci - wyszeptał, a ja, gdybym mogła, przywaliłabym mu z całej siły.

Mówił wszystko z takim spokojem.

- Joce-e... - przerwał, ponieważ drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem.

- Ojcze, przybył.

Nagle wszystko jakby się zatrzymało, a ja nie byłam w stanie usłyszeć ostatnich przed wyjściem słów Valentine'a.
Nie żałowałam.

To był Jonathan.
Mój syn. Mój syn.
Jego głos był zupełnie normalny, ale jakby wypruty z jakichkolwiek emocji.
Mimo że pamiętałam go za czasów, gdy dopiero się urodził nie wiem jakim cudem poznałam jego głos.
Jego głos.
Mojego syna.

Co on z tobą zrobił, Jonathanie?

- Witaj matko, widzę cię właśnie teraz, po tych wszystkich latach, kiedy ty i Clarissa mogłyście żyć jak zwykli Przyziemni, a ja byłem skazany na całe dzieciństwo pod wodzą tego tyrana, który uczył mnie jak nie ulegać.

Słyszałam jego przyśpieszony oddech.

- Jocelyn nikt ci nie wpoił tego, że to nie krew, decyduje o tym, jacy jesteśmy, a my sami? Mimo że tego nie widzisz moje oczy nadal, są czarne, jak otchłań, która pochłonęła całe moje szczęście, którego nawet nie zdąrzyłem doświadczyć. Tego się tak brzydziłaś? Tego, co zrobił ze mną ojciec?

Cisza.
Jakby oczekiwał odpowiedzi, ale chyba uświadomił sobie, że nie mam jak odpowiedzieć.

- Jestem pewien, że słyszysz, każde moje słowo i mam nadzieje, że zabolą cię one tak bardzo, jak skatowanie,  kiedy miałem zaledwie jedenaście lat.

Miałam ochotę się rozpłakać.

- Wiedz po prostu, że cały eksperyment Valentine'a, mimo że się udał nie zmienił mnie. Bo to ja zdecydowałem, jaki chcę być i kiedy to zrobiłem nieświadomie ci, wybaczyłem.

Potem słyszałam tylko dźwięk zamykanych drzwi.

Mimo że tego nie czułam, zorientowałam się, że moje serce bije bardzo w szybkim tempie i nie jest w stanie, choć o sekundę zwolnić jego rytmu. Podobnie miałam z umysłem.
Mogłam sobie wmawiać, że jego słowa były tylko udawane, ale nigdy bym sama w to nie uwierzyła. Chociaż świetnym powodem było to, że wychował go Valentine.

„Jocelyn nikt ci nie wpoił tego, że to nie krew, decyduje o tym, jacy jesteśmy, a my sami?

,,Bo to ja zdecydowałem, jaki chcę być, i kiedy to zrobiłem nieświadomie ci wybaczyłem

Bolało tak bardzo, bolało.
Czemu musiałam go spisać na straty?

Wierzę, w każde jego słowo.
Wierzę w to, że nie jest taki jakby, chciałby, żeby był Valentine.
Wierzę, że to mój syn.

Popełniłam najgorszy błąd mojego życia, kiedy uciekałam z posiadłości nie, zabierając Jonathana.


Valentine

Jocelyn, wyglądała tak samo olśniewająco, jak przed laty.
Minęło szesnaście lat, a ja miałem wrażenie jakby jej widok, byłby nadal tym samym, jaki zapamiętałem.
Minimalne zarysowane kości policzkowe, średniej długości rude włosy leciutko skręcone u końca włosów wydawały się nieco krótsze od tamtego czasu.
Ciemna barwa zieleni rozlewająca się w jej oczach, których niestety niedane mi było na razie zobaczyć ponownie.

Wiedziałem jedno.
Nie zamierzam już nigdy więcej pozwolić, aby cokolwiek nas rozdzieliło.
Będziemy rodziną.
Ja, Jocelyn, Jonathan i Clarissa.
A władza jest tylko małą domieszką, która da mi jeszcze większe szczęście i spełnienie u boku mojej rodziny.


Jonathan

Poczułem ulgę po tym, jak wyznałem swojej matce, co tak naprawdę czułem, kiedy zostałem sam z ojcem. Mogłem liczyć tylko na siebie, a o normalnym dzieciństwie nawet nie pomyślałem.

Pamiętam jak wieku jedenastu lat ojciec, wychłostał mnie po tym, jak zacząłem się stawiać, a potem przyniósł mi sokoła.

- Uczyń go posłusznym - nakazał.

Ptak przez kilka dni panicznie się mnie bał, ale pamiętam swoje zaskoczone, kiedy pierwszy raz zjadł z moich palców, a ja czułem się naj szczęśliwy, ponieważ coś mi się udało.
Zawsze przed snem wpatrywaliśmy się w siebie, a ja poczułem, że mam przyjaciela. Jednak nie mogłem z nim porozmawiać, ale kiedy opowiadałem mu co, przeżywam, czułem, że on to rozumie.

Po kilku dniach poszedłem do ojca z sokołem na ramieniu, spodziewając się pochwały.

- Ojcze, udało mi się! Tak jak chciałeś - krzyknąłem radośnie, prostując rękę na, której stał ptak.

Valentine wtedy podniósł głowę, zza książki, którą czytał i uniósł brew.
Z kieszeni wyjąłem kilka czekoladowych drażetek, które sokół bardzo polubił.
Pochylił główkę i mgnieniu oka wszystko pochłonął.
Wtedy ojciec wstał i podszedł do nas, kręcąc głową.

- Miałeś uczynić go posłusznym, a ty nauczyłeś go kochać.

Z tamtego dnia ostatnie co zapamiętałem to załzawione oczy, które przyglądały się martwemu ptakowi.

Usiadłem szybko na schodach. Chowając twarz pomiędzy kolana a dłońmi uściskawszy swoje ciemne włosy.
Kilka samotnych łez momentalnie spłynęło po mojej bladej twarzy.

„Kochać to niszczyć, a być kochanym to znaczy zostać zniszczonym”

Jego słowa powracały i powracały, rozchodząc się echem w mojej głowie, która nie była w stanie udźwignąć tego ciężaru.
Ja nie byłem w stanie.


Valentine

- Przyjacielu, no proszę. Wiedziałem, że prędzej czy później zjawisz się, aby stanąć w szeregach armii zwycięzców, która już niedługo będzie rządziła całym Idrisem, a Clave spadnie tak nisko niż mogą się spodziewać - pochyliłem się, a usta wykrzywiły się w krzywym uśmiechu.
- Ah tak... Oni w ogóle się tego nie spodziewają. Mimo że mnie szukają ich starania, spełznął na niczym. Bo to ja pragnę zemsty, a nie oni. Wydaję im się, że sprawiedliwością uda im się przekonać innych. Jednak mój drogi przyjacielu wiesz czym w dzisiejszych czasach, jest sprawiedliwość? To tylko bezużyteczne pojęcie etyczne, które przestało mieć jakikolwiek sens w moich oczach. W twoich także przestanie, a uwierz, że niedługo wszyscy to dostrzegą, to tylko kwestia czasu.

- Valentine'nie myślałem, że zacząłeś myśleć rozsądnie. Nie uważasz, że zdradzanie swojego planu osobie, która nie podjęła jeszcze decyzji, jest dosyć głupie z twojej strony?

Nie zmienił się nic, a nic.

- Poznałeś część tylko tego, co zamierzam zyskać. Nie uważam, że głupie, ja po prostu nie przestałem wierzyć w swoich dawnych przyjaciół, którzy mam nadzieję, wybiorą mądrze.

Uniósł się tak gwałtownie, że moje biurko przechyliło się w moją stronę.
Jego dłonie zacisnęły się w pięści.

- Nie wierzę, że nadal masz czelność nazywać mnie swoim przyjacielem. Po tym, co zrobiłeś - warknął, a na moją twarz wpłynął kpiarski uśmiech.

- Czyli mam rozumieć, że nie przyjmujesz mojej propozycji? Wiedz jednak, że jeśli nie to, kiedy będę na szczycie nie oszczędzę ani jednego z twojej plugawej rasy - wysyczałem jadowicie, a moje słowa stawiały go pod ścianą.

- Śmiesz nazywać nas plugawą rasą? Kogo uczyniłeś ze swojego syna? Istotę, którą należało zabić od razu po urodzeniu... Każdy przekona się prędzej czy później kim jesteś i co zrobiłeś z Jonathanen, aby tylko poczuć smak władzy - wstał i szybko ruszył w stronę drzwi. Zatrzymał się przy wyjściu, przyglądając ze wstrętem.

- Plugawy tyczy się tylko i wyłącznie ciebie - wyszedł.

Otrząsnąłem się po chwili wściekły pod nadmiarem jego słów, które były jednym wielkim stekiem bzdur.

- Pożałujesz Luke, przysięgam na Anioła, że pożałujesz.



Rozdział miał być wstawiony jutro, ale ze względu na dużą ilość nauki zrobiłam to dzisiaj. Poza tym i tak był napisany już wcześniej. Mam nadzieję, że się spodobał, ale wątpię w to, że ktoś to w ogóle czyta.
Pozdrawiam i liczę na choć jeden komentarz.

czwartek, 22 września 2016

Księga I - Rozdział 3 „Ja po prostu nie jestem jak wszyscy”

Clarissa

Uchyliłam lekko powieki, ale światło zmusiło mnie, abym ponownie je zamknęła tym samym mocno je, zaciskając. Uniosłam dłonie i potarłam nimi oczy, a już po chwili widziałam wszystko. Domyśliłam się, że pewnie zemdlałam, ale nie pozostałam w tym stanie za długo, ponieważ nadal znajdowałam się w bibliotece, leżąc na sofie. Na szczęście w pomieszczeniu nikogo nie było. Nie zniosłabym kolejnych faktów. Nadal nie mogłam pojąć, że ojciec, który nas odnalazł, który zapewniał, że chcę wszystko odbudować, okazał się kłamcą i manipulatorem.
Pojawił się w moim życiu, wywracając je do góry nogami tym samym, pozwalając, aby prawda wyszła na światło dzienne. Nie jestem pewna czy chciałabym ją znać. Chyba nadal wolałam swoje nudne szare życie.

Chciałabym zapomnieć.
Nie ważne jak. Po prostu.

Nagle podniosłam się gwałtownie, przypominając sobie o Simonie, którego zostawiłam w kawiarni.

Pośpiesznie wyjęłam telefon z tylnej kieszeni dżinsów i wybrałam numer przyjaciela. Na widok jego zdjęcia momentalnie poprawił mi się humor.

Mieliśmy wtedy trzynaście lat:

- Simon! Simon! Pamiętasz jak, kiedyś byłeś mi winny przysługę?

- Doskonale pamiętam Clary. Twoja mina mówi mi, że mam się bać - zaśmiał się.

- Nie. Po prostu chciałabym zobaczyć jak wisisz na tym trzepaku niczym nietoperz - byłam wtedy taka radosna.

- Łatwizna! - krzyknął Lewis tym samym, zgadzając się na to z ochotą.

Zanim się zorientowałam on już to, zrobił. Na dodatek wystawił język, aby dodać humoru tej całej sytuacji. Zrobiłam mu wtedy zdjęcie. Może mało istotne, jak i samo wspomnienie, ale jedno z wartościowszych.

Czemu nie mogło być tak jak wtedy?
Bez zmartwień.

„Tak wiem, przepraszam Simon. Nie patrzyłam na komórkę”
Nie krzycz Lewis, wkurzasz mnie!''
„Nie mam czasu ci wszystkiego wyjaśniać”
„Tak Simon widziałam, jak wygląda dom”
„Ze mną wszystko w porządku. Spokojnie”
„Jestem bezpieczna”
„U taty Simon”
„Tak po prostu. Proszę, daj mi chwilę oddechu. Mama zniknęła. Musimy z tatą coś wymyślić”
„Simon zadzwonię! Cześć”

Rozłączyłam się zła i rzuciłam telefonem, który po chwili roztrzaskał się o posadzkę.
Rozumiem, znamy się z Simonem odkąd, pamiętam. Martwimy się o siebie i nigdy, za żadne skarby nie pozwolilibyśmy, aby ktoś zrobił drugiemu krzywdę. Jednak teraz przegiął. Jest dla mnie jak brat, ale nie mogłam powiedzieć, gdzie naprawdę jestem, bo wtedy dostałaby gorszego szału. Nawet wiadomość, że jestem z tatą, go nie uspokoiła tylko wręcz przeciwnie jeszcze bardziej, rozwścieczyła.

A co ja mam powiedzieć?

- Twój chłopak nie jest chyba wyrozumiały - niemalże podskoczyłam, patrząc skąd dobiegł ten głos.
Koło kominka po turecku siedział Alexander.

Znowu on?

- Simon to nie mój chłopak - oznajmiłam spokojnie. Przepraszam. Najspokojniej jak potrafiłam.

- On o tym wie?

Co za gość.
Za grosz ogłady, naprawdę.

- Myślałam, że nie interesuje cię nic poza czubkiem własnego nosa. Jednak jesteś bardziej wścibski niż się, spodziewałam, Alexandrze.

- Ingerowanie w życie innych to moja specjalność ruda.

Ugh!

- Właśnie zauważyłam. Nie masz swojego więc, lubisz cudze. To wyjaśnia, dlaczego nie masz dziewczyny - zaśmiałam się złośliwie.

Alexander momentalnie poczerwieniał na twarzy.
Wyraz triumfu wpłynął za to na moją.
Trafiony, zatopiony.

- Nie masz pewności, że nie mam - wyjąkał zdenerwowany, najwyraźniej nie mając pojęcia co powiedzieć i jak wybrnąć z tej sytuacji.

- Nie mam? Ten ogromny rumieniec, który wpłynął na twoją twarz, kiedy o tym wspomniałam, mówi za siebie - znieruchomiał.

Nagle bibliotekę rozniosły ciche chichotania, które po chwili zamieniły się w głośny śmiech.

Automatycznie z Alexandrem spojrzeliśmy ku górze, gdzie stała dziewczyna i chłopak. Z początku, kiedy schodzili, zdawało mi się, że to Maryse. Jednak przyglądając się uważniej, odrzuciłam od siebie te myśl, a mój wzrok przeniósł się na chłopaka. Wysoki blondyn zmierzał na dół z ogromnym uśmiechem na twarzy. Światło padało na jego włosy, które w tym momencie mogły wydawać się niemal złote.
Długie rzęsy mogłam dostrzec niemalże z jeszcze większej odległości, a sama jego postura wzbudzała wrażenie. Nie za chudy, wysoki i do tego lekko umięśniony. Kompletne przeciwieństwo Alexandra.

- Na moje oko całkiem nieźle się dogadujecie - dodała dziewczyna, bardzo podobna do Maryse. Długie czarne włosy opadały kaskadą na jej plecy, a to, że była wysoka wzbudzało lekki lęk.

Wydaje się taka mroczna.

- Sarkazm to ostatnia deska ratunku dla osoby o upośledzonej wyobraźni.

Na moje słowa dziewczyna zachichotała.

- Trudno się z tym nie zgodzić - na dźwięk głosu chłopaka uniosłam głowę, którą opuściłam, gdy Alexander rzucił mi wściekłe spojrzenie.

- Jestem Isabelle, ale Izzy to taka zdecydowanie najwygodniejsza forma, a to jest Jace - wskazała na chłopaka.

Leciutko kiwnęłam głową.

- Clary - niemal niezauważalnie uniosłam kąciki ust.

Nie czułam się jakoś komfortowo w ich towarzystwie.

- Nie wiem co, jest dziwniejsze. To, że okłamałaś swojego chłopaka, że jesteś z Valentine'm czy może to, że mówisz do Aleca „Alexandrze”

Naprawdę znowu?
Gdzie tu jakikolwiek takt?

Spojrzałam na chłopaka, który przyglądał mi się, oczekując na odpowiedź. Isabelle również, nawet Alexander był ciekawy co, powiem.

- Po pierwsze to w pewnym sensie, Alexander zabronił mi się zwracać inaczej. A po drugie mówiłam to już raz i na pewno zdołaliście usłyszeć. Simon to nie mój chłopak! Możecie mieć swoją opinie na temat Valentine'a, ale mi pokazał się z jak najlepszej strony. Podobno był okrutny, ale nie wiecie jak, jest teraz. Może się zmienił, a może ja jestem taka jak on przed laty. Nie znacie mnie! - wstałam pośpiesznie z zamiarem opuszczenia biblioteki po drodze, zbierając części mojego telefonu, którym niedawno rzuciłam.

Otworzyłam wielkie drzwi, mając z tym lekki problem, jednak udało się i już chwili stałam po drugiej stronie. Złapałam się za włosy, które poplątały się gdzieniegdzie, a sama osunęłam się w dół, opierawszy o drzwi.

Bałam się wszystkiego.
Nie wiedziałam co dalej robić.
Z kim zostać. Komu ufać.

Kilka łez spłynęło powoli po moich policzkach, chociaż obiecałam sobie, że nie będę płakać.
Czy te obietnice względem siebie są w stanie coś znaczyć, akurat teraz?
Tak źle się dzieje i wszystko wydaje się takie niewiarygodne.

Nagle drzwi biblioteki otworzyły się, a ja przypominając sobie, że jest tam stopień, czekałam na upadek.
Jednak mój wybawca miał na tyle świetny refleks, że zdążył przykucnąć i złapać mnie w dość niewygodnej pozycji. W końcu moja głowa była na jego kolanach.
Powoli otworzyłam oczy. To był Jace. Ten sam, na którego nakrzyczałam chwilę temu. Zrobiło mi się głupio.

Uratował mnie.
Tylko przed lekkim poobijaniem, ale jednak.

- P-prze.. - odezwaliśmy się w tym samym momencie.

- Tak?

- Przepraszam nie, powinienem twierdzić ponownie, że ten koleś to twój chłopak, kiedy zaprzeczyłaś w rozmowie z Aleckiem - odgarnął włosy co, wyglądało dosyć dziwacznie, kiedy przyglądałam mu się do góry nogami.

- Jednak ja nie powinnam aż tak się unosić, ale chyba rozumiesz. Wszystko się zmieniło, tak nagle.

Trwała cisza.
Zaczęły czerwienić mi się uszy.

Pośpiesznie wstałam, co on także uczynił.

- Ja pójdę odpocząć - zamrugałam kilka razy, patrząc na reakcje chłopaka, który kiwnął leciutko głową. Zupełnie tak jak ja, kiedy im się przedstawiłam.

Odwróciłam się i poszłam przed siebie. Nie mając pojęcia, gdzie jest ten pokój, o którym mówił Hodge.


Simon

Po rozmowie z Clary nie wiedziałem co myśleć. Wiedziałem, że jestem zły. Nie na nią. Tylko na siebie, bo tak zareagowałem. Mogłem wysłuchać i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, chociaż sam nie byłem tego do końca pewny. Teraz mogę tylko siedzieć bezczynnie, ponieważ nie miałem pojęcia gdzie mieszka ojciec Clary.

Miałem wrażenie, że zaczynamy się oddalać.
Z mojej winy?


Jace

Ten upadek Clarissy był wyjęty niczym z jakieś komedii romantycznej, na których zazwyczaj zasypiam, albo ich po prostu nie oglądam.

Sam nie wiem, dlaczego postanowiłem ją przeprosić. Jakoś tak wyszło.

Jasie Herondale!
Nie jakoś tak wyszło po prostu, wymiękłeś!

Ubóstwiam moją podświadomość, która momentami wie lepiej niż ja.
Może i wymiękłem. Jednak uważam, że moje zachowanie nie było w porządku. W końcu podsłuchiwałem i wiedziałem, że to nie jej facet.

Czemu o tym myślisz seksowny baranie?


Clary

Po przeanalizowaniu za i przeciw stwierdziłam, że choć może nie do końca chciałam zatrzymywać się tutaj na dłużej to jednak, powinnam. Nie dla własnego bezpieczeństwa, ale po to, aby dowiedzieć się nieco więcej o sobie. Kim jestem. Poza tym plusem tej sytuacji było jeszcze to, że będę mogła być ze wszystkim na bieżąco, a gdybym zwiała nie, miałabym pojęcia kogo pytać, aby pomógł mi dowiedzieć się czegokolwiek.
Po dłuższym chodzenie po Instytucie jednak postanowiłam wrócić do biblioteki, aby któreś z nich pokazało mi drogę do pokoju.
Będąc przy uchylonych drzwiach, usłyszałam głosy całej trójki.

A co mi tam. Jak Jonathan i Isabelle mogli to mi coś stoi na przeszkodzie?

Przykucnęłam i wślizgnęłam się do środka.
Radosne śmiechy rozchodziły się po pomieszczeniu.


Jace

- Isabelle to twoja wina! - wrzasnąłem całkiem przyjaźnie, schodząc ponownie na dół. Izzy i Alec siedzieli na kanapie, śmiejąc we wniebogłosy.

- Ja tu jestem! - krzyknąłem tym razem poważnie zdenerwowany z powodu ich uwagi czymś innym niż ja.

- Czemu to moja wina? - zapytała, a ja zrozumiałem, że już na początku usłyszała to, co powiedziałem zaledwie chwile temu.

Zignorowała mnie.

- Przeprosiłem. Nie pytaj, dlaczego i zamknij buzie Izzy bo ci mucha wleci - zauważyłem, skupiając swoją całą uwagę na dłoniach, które były perfekcyjnie wypielęgnowane.

- Żartujesz?! - krzyknęło równocześnie rodzeństwo.

Ta beznadziejna synchronizacja.

- Jace i żarty? Iz, proszę cię - prychnął Alec.

Isabelle spojrzała na Aleca, który akurat nawijał sobie na palec kosmyk jej włosów.
Jednak po chwili zrezygnowany szybko go odwinął, ponieważ miała za długie włosy, a w połowie zaczął drętwieć mu palec wraz z całą dłonią.

Uniosłem brew na ten widok zdziwiony tymi czułościami.

Alec ty dupku, jesteśmy parabatai.

- Alec ty dupku, jesteśmy parabatai.

Powiedziałem to na głos?

Mimo że nie było to za przyjemne, nie czułem poczucia winy, z powodu nazwania Aleca dupkiem. Moje przybrane rodzeństwo zawsze wie, kiedy mówię poważnie. Dlatego nie zdziwiłem się, kiedy wybuchnęli śmiechem.

- Na szczęście masz na tyle długie włosy, że to mogłoby wypalić i prawdopodobnie udałoby mi się dotrzeć do końca. Bo co u niektórych się nie da - wcale nie spojrzał na Iz.

- Wypraszam sobie. Moje włosy są moim największym atutem - spojrzała na mnie, myśląc nad czymś usilnie. Zachichotałem, słysząc poprawkę Aleca „Chyba mankamentem''
- Wracając. Przeprosiłeś. Trudno mi w to uwierzyć. Pamiętam jak kilka lat temu dla żartu, zwaliłeś Alexandra ze ścianki wspinaczkowej. Nie przeprosiłeś, chodź, każdy wiedział, że to ty - zaśmiałem się na tamto wspomnienie.

- Dawno i nie prawda. Poza tym taka osobliwość jak ja nie musi przepraszać. Moja nieziemska uroda złagodzi, każdy ból.

- To po co ją przeprosiłeś? - tym razem wtrącił się mój parabatai, ale Izzy kiwnęła głową, także ciekawa odpowiedzi.

Kurde, nie przemyślałem swoich poprzednich słów.

- Bo ona pierwsza to zrobiła i wypadało także wyrazić skruchę.

Jace nie pogrążaj się bardziej. Mówiła mi moja podświadomość.

- Nie musiałeś - wyrwało się Alecowi, który był zły.

Zły? Dziwne.

- Ta dyskusja do niczego nie prowadzi, wręcz przeciwnie uwydatnia bardziej moje słabości. Moja jakże niesamowita osoba musi was teraz opuścić - wieje.

Wstałem pośpiesznie i jak najszybciej wspiąłem się ku górze po schodach, słysząc za sobą jeszcze radosny śmiech Izzy.


Clary

Widząc jak Jace z uśmiechem, kręcąc głową, wspina się ku górze szybko się, uniosłam i lekko pochyliłam jak najprędzej, opuszczając pomieszczenie.
Idąc szybko w jakąkolwiek stronę zestresowana co sekundę, odwracałam się, aby sprawdzić, czy nie ma za mną Jonathana.

Spotkanie, a raczej konfrontacja byłaby najgorszą rzeczą jaka, mogłaby mi się przytrafić.
Właśnie teraz.

Nagle przypadkowo nie patrząc jak, idę, wpadłam na Maryse Clary, która zaczęła uważanie mi się przyglądać. Po chwili jej twarz złagodniała.

- Clary tak się martwiliśmy. Widzę, że wszystko już w porządku. Czemu jeszcze nie śpisz?

- Nie mogłam odnaleźć drogi do pokoju - oznajmiłam spokojnie patrzeć w czubki swoich trampek.

- Chodź. W gruncie rzeczy droga do tego pokoju nie jest za skomplikowana. Prosto do końca korytarza od biblioteki, w prawo i drugie drzwi na lewo - zanim się zorientowałam już, byliśmy na miejscu.

Biblioteka. Prosto. Prawo. Drugie drzwi na lewo.
Nic trudnego.

- Miłej nocy, Clarisso.

- Pani Lightwood, kiedy to się skończy? - zatrzymałam ją.

Byłam przygnębiona. Nie wiedziałam ile to jeszcze, potrwa.

Podeszła bliżej, lewą dłonią głaszcząc moje włosy.
Nic nieznaczący gest, ale ja wiedziałam, że to nie koniec, że to dopiero się zaczyna i tak szybko się od tego nie uwolnię.

- Clarisso, ja... - cofnęłam się co, spowodowało, że przerwała.

- Rozumiem, po prostu to wszystko jest nowe, nie mogę pogodzić się z myślą, że dopiero teraz muszę dowiadywać się prawdy. Chciałabym wrócić swojego normalnego życia. Nie wiedząc nic o tym świecie, a przede wszystkim nie wierzyć w niego - Maryse wydała się zszokowana.

Powiedziałam coś nie tak?
Uraziłam ją czymś?

- Wiele Przyziemnych marzy o tym, aby ten świat okazał się dla nich realny, a ty? Gdybyś mogła, byłabyś w stanie o tym zapomnieć tylko po to, aby móc normalnie żyć. Jesteś niezwykła, Clarisso.

Byłam już w pokoju i wystarczyło tylko zamknąć drzwi, abym została całkiem sama.

Uniosłam niemal niewidocznie kąciki ust.

- Ja po prostu nie jestem jak wszyscy.

Leciutko zamknęłam drzwi, po czym podeszłam do łóżka. Rzuciłam się na nie bezgłośnie ze świstem, wypuszczając powietrze jakbym w ten sposób, starała się pozbyć wszystkich nadmiernych emocji z dzisiaj.

Nagle przypomniałam sobie coś, co na nowo wezbrało we mnie wściekłość.

,,Bo ona pierwsza to zrobiła i wypadało także wyrazić skruchę”

Jest taki sam jak Alexander. Arogancki i bezszczelny.
Nie! Nawet Lightwood taki nie jest.

Owszem zamierzałam go przeprosić, ale to, że równocześnie zareagowaliśmy tak samo, świadczy o tym, że mieliśmy to samo na myśli.
Jednak Jonathan postanowił się nie przyznawać do tego, że jest winny.

No właśnie. Simon. Powinnam do niego zadzwonić i odpowiedzieć mu o wszystkim. Tęskniłam i chciałam mu się wygadać. Pragnęłam pocieszenia, nawet złudnego.
Wyjęłam części telefonu z tylnej kieszeni dżinsów, ale ich stan wskazywał na to, że już na nic się nie przydadzą.
Nic sobie jednak z tego nie zrobiłam, ponieważ przypominając sobie poprzednią reakcje Simona, chciałam oszczędzić sobie oraz mu niepotrzebnych nerwów.

Ponownie ułożyłam się na łóżku, okrywając kocem, który leżał na wierzchu.
Nie miałam nawet ochoty na jakąś wieczorną toaletę. Siły i wyczerpanie psychicznie nie pozwalały mi ponownie wstać.
Rozjarzałam się po pomieszczeniu, uświadamiając sobie, że nawet nie miałam okazji przyjrzeć mu się, kiedy wchodziłam.
Ściany były pomalowane na ciemnoszary, praktycznie podchodzący pod czerń odcień.
Biała zasłonka wisiała na nie za dużym oknem. Łóżko stało na lewo od niego, a na prawo znajdowała się mała szafka nocna. Po drugiej stronie okna znajdowały się białe drzwi. Zapewne do łazienki.
Wystrój pokoju w porównaniu do Instytutu różnił się diametralnie. Był o wiele skromniejszy, ale nie przeszkadzało mi to. Od zawsze nie lubiłam ozdobnych i wyszukanych mieszkań lub innych pomieszczeń. Wolałam postawić na minimalizm, a w tym pokoju go nie brakowało.

Zwinęłam się w kłębek niczym zmęczony kot i ziewnęłam równie wyczerpana.
Pamiętam, że śniłam o tym, że zaprzeczam, że kiedykolwiek poznałam ten świat.
Chciałabym, tak bardzo bym chciała.


Jace

Zdaje sobie sprawę, że już dzisiaj zdarzyło mi się podsłuchiwać drugi raz, ale nawet gdybym nie chciał to nie dałbym rady, ponieważ mój pokój znajduje się zaledwie kilka kroków od Clarissy.

Jednak, kiedy drzwi od jej pokoju zamknęły się, a Maryse zniknęła za rogiem ja nadal, stałem w miejscu, opierając się o framugę.

Po chwili otrząsnąłem się i ruszyłem ku mojemu pokojowi.
Rzuciłem się na łóżko, upewniwszy się, że zamknąłem drzwi, aby już dzisiaj nikt mi nie przeszkadzał.

Przymknąłem oczy, przypominając sobie jej słowa.

,,Ja po prostu nie jestem jak wszyscy"

Witam serdecznie i mam nadzieję, że rozdział się podobał. Zapraszam do komentowania i z góry przepraszam za błędy.  Kolejny rozdział za dwa dni. Pozdrawiam serdecznie.